Franciszek Józef

Franciszek Józef

środa, 30 kwietnia 2014

Kraków oczami Kossaków - larpy historyczne znów w akcji.



Od kilku dni mam nową przyjaciółkę. Żona nie ma nic przeciwko, bo to jej stara znajoma – już kilka lat temu opowiadała mi co ciekawsze kwiatki z jej przeszłości. Nie sądziłem jednak wtedy, że sam tak dokładnie poznam ją i jej rozrodzoną rodzinę, tak cenioną w Polsce. Przedstawiam wam Magdusię, a dokładniej Magdalenę Samozwaniec z domu Kossak. Tak, ta znana pisarka to córka i wnuczka polskich mistrzów pędzla – Wojciecha i Juliusza Kossaków. 

Wojciech Kossak, Portret córek artysty, Marii i Magdaleny, 1911 


Dlaczego właśnie teraz zabrałem się za jej wspomnienia zawarte w książce Maria i Magdalena? Otóż szukam inspiracji. Inspiracji galicyjskimi losami, perypetiami różnych osobistości, motywów, zabawnych zdarzeń, a także marzeń i aspiracji ludzi tamtego okresu. Wszystko po to by tworzone przez nas scenariusze…

Ach tak, nie wiecie jeszcze?! Nasze stowarzyszenie – Pospolite Ruszenie Szlachty Ziemi Krakowskiej – po raz kolejny będzie realizowało duży projekt edukacyjny, który bazuje na larpach historycznych. Tak przy okazji, ostatnio przeczytałem oświadczenie Rady Języka Polskiego, że ów skrót piszemy już „po polskiemu”, bez zbędnego wyżywania się na CAPS LOCKU. A owe larpy to świetne połączenie gry symulacyjnej, dramy szkolnej i ciągle popularnych gier RPG. W 2012 r. zrealizowaliśmy Projekt DEMOkracja, który bez zbędnej skromności, udał nam się wyśmienicie! 

Tegoroczny projekt – Galicyjskie losy – będzie poświęcony oczywiście pierwszej wojnie światowej, a szerzej społeczeństwu Galicji przed, w trakcie i po wojnie. Uczniowie – będą to krakowscy licealiści – wcielą się w role poddanych najjaśniejszego pana. Klasa na kilka godzin zamieni się w krakowski salonik inteligenckiej rodziny, do której przyjeżdżają krewniacy i przyjaciele – cała plejada galicyjskich typów. Dyskusji, intryg, interesów i błazeństwa będzie co nie miara, nie obędzie się też bez poważnych decyzji, wszak w Sarajewie padły już pierwsze strzały. Projekt będzie realizowany dzięki wsparciu udzielonemu przez Małopolski Instytut Kultury.

Do projektu jeszcze wrócimy nieraz. Wróćmy do wspomnień Magdusi, która snuje panoramę losów swoich krewnych, a zwłaszcza jej siostry Lilki [Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, znacie ją maturzyści, nie?], na tle przemijającej epoki. Najpierw Fin de siècle, potem gwałtowne lata wojny, a na koniec XX lecie międzywojenne.  Mnie oczywiście najbardziej interesują anegdotki i refleksje na temat krakowskiego światka, którego spokój mącony jest tylko przez takie dusze jak Wyspiański czy Przybyszewski, a  na miano skandalu zasługuje  odsłonięta kostka panny X.  

Magdalena Samozwaniec, Maria i Magdalena

Może kilka wyjątków, drobniutkich epizodzików:

Zakopane w roku 1916 widziało też bardzo dziwną podróż poślubną dwudziestoletniej Lilki [siostry autorki] z Władysławem de Janota Bzowskim, pięknym ułanem z armii austriackiej (…). W podróż poślubną postanowili pojechać do Zakopanego. Ponieważ pociągi były zajęte wojennymi transportami, poproszono Tatkę [Wojciecha Kossaka] o auto:
- Ja mojego wozu bez siebie nie dam – odparł Wojciech kategorycznie – Będę musiał z wami pojechać.
- To świetnie Tatku – zawołała Lilka
- Ależ, mój Wojteczku – zaoponowała Mama – przecież nie ma sensu, abyś jechał z nimi w podróż poślubną!
- A cóż to szkodzi… - Wojciech podkręcił wąsa i spojrzał na młodszą córkę, na którą nikt w tym dniu nie zwracał uwagi – Tylko jest jedna rzecz – dodał po chwili – że ja bez Magdusi nigdzie się nie ruszę. Albo weźmiemy Madzię, albo radź ta sobie, jak chce ta, ja się nie myślę nudzić przez cała drogę.
Bzowski spojrzał na teścia z niesmakiem. W jego zacnej szlacheckiej rodzinie taka rzecz byłaby nie do pomyślenia. Jakżeż to państwo młodzi mają jechać w podróż poślubną w asyście całej rodziny młodej żony? Może jeszcze i teściową zechcą zabrać!
- To najlepiej nie jedźmy nigdzie – rzekł z godnością.
- Dlaczego? – wykrzyknęła Lilka – To świetny pomysł, aby i Madzia jechała, będzie nam o wiele weselej.
Wszyscy czworo więc, z szoferem Jankiem Mazankiem na piątego, mieli wyruszyć w podróż poślubną nazajutrz rano.
Madzia, wsiadając do samochodu, z żalem spojrzała na stojąca na stopniach Mamę.
- Weźmy i mamę! – zawołała – Mamidło doskonale się zmieści.
- Naturalnie – dorzuciła młoda żona – Nie ma powodu, aby Mamidło zostawało w domu, skoro wszyscy jadą.
- W takim razie ja nie jadę  - odparł młody mąż wychodząc z auta.
- Jedźcie, jedźcie! To nie miałoby sensu, abym jeszcze i aj z wami jechała. W imię Ojca i Syna, i Ducha – zrobiła nad nimi znak krzyża i zniknęła w drzwiach domu.
„Ona jedna z nich wszystkich, co ma trochę taktu” – pomyślał na pewno ułan wsiadając do wozu.

O Bzowskim Kossakówna wspomina jeszcze kilkukrotnie. Nie był to udany towar na męża i bodajże w 1918 roku Lilka zakończyła przygodę ze swoim pierwszym z trzech mężów. Wróćmy jednak do przedwojennej epoki i rzućmy okiem na krakowski Zwierzyniec, gdzie z Kossakówki w kierunku błoń, pędzą dwa młode panniska:

Panny na rowerach to był jednak w Krakowie evenement i shocking. U wylotu Błoń, koło ohydnej żelaznej bramy, która tam wówczas stała pod torem kolejowym, dziewczynki jadąc na rowerze, spotykały zazwyczaj starszego, chudego mężczyznę, który zabiegał im drogę i wygrażał laską. „Bezwstydnice” – darł się – „ja wam dam! Przyjdzie na was kara boska, zobaczycie!” – Dziewczynki oczywiście nic sobie z tego nie robiły i nawet starały się na niego najeżdżać. Dziwna ta figura w czarnym tużurku i czarnym kapeluszu istniała długie lata i znikła wraz z wieloma kuriozami Krakowa.
Ale nie tylko „straszny dziadunio” prześladował młode rowerzystki. Goniły je chmary młodocianych łobuzów, którzy nagle zatrzymywali im w pędzie tylnie koło, co musiało spowodować momentalną katastrofę. Lepiej wychowani wołali za nimi: „Panna! Koło się kręci” albo: „Panienko! Majtki widać!” – przez Błonia maszerowały także oddziały żołnierzy, którzy starali się zatrzymać młode rowerzystki, prosząc je o całusa. Toteż gdy się miały zbliżać do tak romantycznie nastrojonych wojaków, mądrala Lilka wydawała rozkaz, który brzmiał: „Madzia, wykrzyw się, zrób się szkaradna!” – I obie z wykrzywionymi paskudnie buziakami spokojnie przejeżdżały koło owego niebezpieczeństwa. Ścigał je tylko przeraźliwy odór, nazywany przez dziewczynki perfumami „Milles pieds”, tak odrażający, że trzeba było chować nosy w chusteczki.

Czyżby to nasz dumny i dzielny 13 pułk tak ochoczo zarywał do Kossakówien?

Córki polityką się nie zajmowały, tatko był patriotą ale po swojemu - wszak witał się nawet z Franciszkiem Józefem. Jedyną "walczącą" bojowniczką o Polskę była Matka - Maria z domu Kisielnicka. Otóż jej niechęć do Austriaków była tak wielka, że gdy Kossakówkę nawiedził w celu sportretowania się, sam arcyksiążę Karol Stefan z Żywca, uparte Mamidło przesiedziało schowane w toalecie! 

Wojciech Kossak, Arcyksiążę Karol Stefan Habsburg z Żywca, 1911


Wszystkim galicyjsko nastawionym czytelnikom naszego bloga polecam Marię i Magdalenę. Lektura to wyborowa lecz niestety tylko kilkusetstronicowa. A zaraz potem warto sięgnąć po wspomnienia wybitnego ojca, Wojciecha, który pozostawił po sobie równie udany tomik. Co ciekawe jest on pięknie ilustrowany 72-szkicami malarza. Za owe wspomnienia – chyba z zazdrości – obraził się na Kossaka jego wieloletni przyjaciel, Jacek Malczewski. Po Marii i Wojciechu czeka mnie jeszcze lektura kolejnego członka rodziny – Zofii Kossak-Szczuckiej. Za jej Pożogę. Wspomnienia z Wołynia 1917-1919 zabiorę się niebawem, gdy będziemy przygotować scenariusz do III etapu projektu Galicyjskie losy

Kossakówka - dom Wojciecha Kossaka przy Placu Juliusza Kossaka 4 w Krakowie


piątek, 18 kwietnia 2014

Kurczaczki Wielkiej Wojny

Święta Wielkanocne w historii pierwszej wojny światowej nie zapadły w pamięć historyków tak mocno jak Boże Narodzenie. Nie wiemy nic o jakiś spektakularnych przykładach bratania się oddziałów, tak jak to miało miejsce na froncie zachodnim, a także wschodnim, w wigilijną noc. Interesujące będzie jednak przytoczenie kilku fragmentów wspomnień walczących, poświęconych atmosferze Wielkiej Nocy. 

Pierwszy cytat to wycinki listu anonimowego żołnierza Legionów do równie nieznajomej osoby z 1915 r. opublikowanego w zbiorze Listy żołnierzy w Krakowie w 1916 r.

Chciałbyś wiedzieć, jak spędziliśmy święta Wielkanocne. U nas święta mało się różnią od dni powszednich. Jednakowoż tym razem czuć było w  powietrzu, że święta idą. Były dni śliczne, słoneczne, które szybko usuwały powłokę śniegową i wysuszały błota. Wyszedłem do lasu, gdzie pod szałasami, skleconymi z drągów i gałęzi stały kuchnie i był zastawiony stół rozmaitymi potrawami, ciastami i tortami, które służący w pułku cukiernicy jakoś sporządzili. 
Fotografował ktoś tę scenę święcenia, tyle że się nie udało. Ludzie ze wsi, Rusini, przychodzili także, żeby im poświęcić. 
Naszą kwaterę umajono gałązkami świerkowymi, wyniesiono nasze prycze z izby, a wniesiono stoły, poprzykrywano obrusami, i podano szynki wędzone i wódki, było wino i ciastka czy owoce, słowem w naszych stosunkach święcone. Ale pomyślano, jakie to święta! Tu dom świątecznie ozdobiony w zieleń, na stołach piękne jadło, służący i kucharze krzątają się, a tu z przed proga, gdy popatrzysz przed siebie, płonące miasto! Na dolinie, która się roztacza przed tobą, widać kilka wsi, a pod góra miasteczko, dalej białe szczyty Karpat. Co chwila rozlegają się przeciągłe grzmoty, których echo milknie dopiero gdzieś daleko wśród ciemnych lasów. Miasteczko płonie. Nad miastem ukazują się błyski złowrogie pękających szrapneli albo znów ponad domy wytryska gwałtownie ciemny kłąb dymu z ziemi, od wybuchających granatów.
Parę słów o pożarze, parę mało znaczących refleksji i je się spokojnie, gdy przed oczami jego, gdzieś tam pod górą, ludzie w niemej rozpaczy nie mogą ratować z ognia swego mienia, wśród tuszu ołowianych kul. Człowiek oswaja się z okropnościami. Sumienie się zagłusza paru frazesami pożałowania, żeby to się skończyło...

Przełom marca i kwietnia to kulminacyjny moment bitwy wielkanocnej, która toczyła się w tym okresie w Karpatach, pomiędzy armiami austro-węgierskimi i niemieckimi a rosyjskimi. To właśnie w nocy z 2 na 3 kwietnia, a więc w noc przed Wielkim Piątkiem, miał miejsce legendarny już drapak "Praskich Dzieci". Oczywiście kontrowersje na temat dezercji 28 pułku piechoty, złożonego głównie z Czechów, na stronę rosyjską są bardzo duże. Austro-Węgierska propaganda nie zostawiła na Czechach suchej nitki, a sam pułk rozkazem Najjaśniejszego Pana został rozwiązany. Raporty i wspomnienia świadczą jednak, że pułk toczył krwawe walki w niesprzyjających warunkach atmosferycznych - raczej więc się poddał niż zdezerterował. Nie bez wpływu na to zdarzenia miała mieć obecność w okolicy odcinka 28 pp tzw. Drużyny Czeskiej, a  więc ochotniczej formacji czeskiej u boku armii carskiej. Niefrasobliwość zemściła się jednak na "Praskich Dzieciach". Ponoć jeszcze tego samego dnia zostali oni obrabowani przez Kozaków z Kaukaskiej Dywizji Kawalerii, a kilka dni później widziano grupki dwudziestoósmaków zamiatających ulice Jasła. Więcej informacji na temat można znaleźć w książce Karpacka Wojna Trzech Cesarzy Andrzeja Olejki. Uważajcie jednak, publikacja podobnie jak czyn Czechów, budzi spore kontrowersje.

Przenieśmy się teraz na front zachodni, gdzie o stan niemieckich okopów we Flandrii dbał pionier Józef Iwicki, Polak z Pelplina:

Merkem-Woumen, 4 IV 1915 r.

Dziś pierwsze święto Wielkanocy, także dzień, którego pewnie tak prędko nie zapomnę. Całą bowiem noc przepędziłem w rozmiękczonej glinie rowu obronnego, dwadzieścia metrów od nieprzyjaciela, wśród ulewnego deszczu i nieustającego gradu kul. 

To była noc na pierwsze Święto! Niemało ona się różniła od innych lat. Ale prawda! Jeden starodawny zwyczaj i tu miał miejsce, a mianowicie dyngus wodny. Stało się to tak. Jeden z  pocisków Minenwerferu spadł o jakie 30 metrów przed swym celem, akurat naprzeciw mnie w wodę kanału. Wspaniały, kilkadziesiąt metrów wysoki słup wody uniósł się prosto w górę. Ponieważ wiatr wiał w naszą stronę, zgiął się ów słup u góry prosto na nas i w kilka sekund ogromna masa wody z dość wielką siłą lunęła nas, mocząc nas i nasz aparat telefoniczny aż do ostatniej nitki. Cały rów napełnił się po kostki wodą. Przedtem siedzieliśmy w rozmiękczonej glinie, odtąd już w szczerej wodzie.

Iwicki J., Z myślą o niepodległej. Listy Polaka żołnierza armii niemieckiej z okopów I wojny światowej 1914-1918

A poniżej zestaw wybranych kart świątecznych, jakie wysyłali i otrzymywali żołnierze w latach Wielkiej Wojny. Kartki Austro-Węgierskie uzupełniliśmy o przykłady z Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii oraz Belgii. Część z nich można znaleźć na portalu http://www.oldphoto.info/

Wesołych Świąt!
















niedziela, 13 kwietnia 2014

Galicyjski zamach



hrabia Andrzej Kazimierz Potocki






Choć ród Potockich jest w Polsce dość dobrze znany, mało kto pamięta o jednym z młodszych przedstawicieli tej rodziny. Przypomnijmy o tragicznych losach marszałka Sejmu Krajowego Galicji i namiestnika tejże hrabiego Andrzeja Kazimierza Potockiego. Okazja ku temu jest bardzo dobra. Wczoraj, 12 kwietnia, minęło dokładnie 106 lat od zamachu, o którym wiele w podręcznikach nie napisano.

Była godzina 13:30, gdy we Lwowie do pokoju namiestnika wkroczył student III roku filozofii Uniwersytetu Lwowskiego, Mirosław Siczyński. Umówiony na audiencje, ów urodzony w Czerniowcach 21-letni Ukrainiec, dobył rewolwer i oddał cztery strzały w kierunku hrabiego Andrzeja. Śmiertelnie ranny namiestnik miał ponoć jeszcze wyszeptać „telegrafujcie cesarzowi, że byłem jego wiernym sługą”. Natomiast Siczyński po wyprowadzeniu go przez ochronę na korytarz, rzekł do czekających na posłuchanie ukraińskich chłopów „to za waszą krzywdę, za wybory”. Wybory do sejmu krajowego, przed którymi Potocki starał się nawiązać współpracę z opozycją ukraińską. Porozumienie w sprawie przyszłej obsady stanowisk zostało jednak przekreślone na skutek sprzeciwu członków obozu politycznego Potockiego. Napięcie narastało, dochodziło do prowokacji. Zamach miał być wyrazem sprzeciwu ludu ukraińskiego, realizującego swoje narodowe aspiracje.

Mirosław Siczyński, zdjęcie z 1909 r.


Ciekawe są dalsze losy zamachowca. Ów filozoficznie ukształtowany młodzieniec otrzymał oczywiście karę śmierci. Lecz – lewicowe nastroje panoszyły się już wtedy w Galicji – ze względu na obawę przed zamieszkami, zamieniono karę na 20 lat. Szybko jednak zbiegł (może ktoś mu w tym pomógł?) do Szwecji, a w 1914 r. przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Tam zaś rozpoczął ekhm… „karierę” polityczną. 

Warto poczytać więcej o karierze hrabiego, jego pasji do kolekcjonowania dzieł sztuki oraz działalności gospodarczej. A najlepszym miejscem na tego typu refleksje są oczywiście podkrakowskie Krzeszowice. Tam hrabia urodził się, i tam w kościele św. Marcina został pochowany w rodzinnym grobowcu. 

Kościół św. Marcina w Krzeszowicach