5 września 1914 roku rozpoczął się
bój nad Marną. Po wojnie okrzyknięto go – skąd my to znamy – 17 decydującą
bitwą w dziejach świata. Francuzi w czerwonych portkach wyprzedzili nas tylko o
jedno miejsce. Starcie nad rzeką Marną, które najczęściej kojarzone jest z
paryskimi taksówkami dowożącymi żołnierzy na front, jest dla mnie punktem
wyjścia do przytoczenia losów pewnego Polaka. Tym razem Polak ten stanął po
drugiej stronie barykady. Ów rodak zasilił szereg tzw. Legionu Bajońskiego,
czyli ochotniczej kompanii złożonej głównie z Polaków, walczących u boku
Francuzów w latach 1914-1915. O Bajończykach mówi się niewiele, ich losy
przygniata o wiele donioślejsza rola Błękitnej Armii, która z ziemi Gallów do…
itd. Itd. Tymczasem warto poświęcić 2 godziny – dokładnie tyle mi to zajęło –
na przeczytanie 140 stron wspomnień Jana Żyznowskiego, zatytułowanych właśnie Dla Polski pod Joffrem.
Żołnierz, malarz i pisarz
Jan Żyznowski nie zabawił długo na
tym padole łez – urodzony w 1889 roku w Warszawie, zmarł tamże w 1924 roku. O
tym co robił w latach Wielkiej Wojny opowiem poniżej, tymczasem zatrzymajmy się
na dacie krańcowej. Pod koniec życia ciężko chorował na raka wątroby, co jak
nie trzeba chyba opisywać, musiało wiązać się z olbrzymimi cierpieniami. O
skrócenie swojej męki prosił narzeczoną Stanisławę Umińską - ówczesną gwiazdę Polskiego teatru. Ta – nie wnikajmy w
jej psychikę – spełniła prośbę ukochanego i 15 lipca 1924 r. zastrzeliła w
paryskim szpitalu konającego Żyznowskiego. Francuski sąd uniewinnił kobietę.
Sprawa ta rozbudziła jednak publicystykę poruszającą temat eutanazji. Sam Żyznowski zostawił po sobie kilka powieści, kojarzono go jednak głównie z modernistycznym malarstwem. Nim porzucił na dobre mundur, wziął udział w wojnie 1920 roku.
Dla Polski pod Joffrem
W 1916 roku, a więc już po
rozwiązaniu kompanii bajońskiej, Żyznowski skreślił i podał do druku swoje
wspomnienia. Są one niezwykłe z kilku względów. Co oczywiste, relacje polskich żołnierzy walczących w okopach frontu zachodniego są zawsze pewną egzotyką.
Ale nie tylko pochodzenie autora czyni książkę niezwykłą. Również świetny język,
a przede wszystkim olbrzymia szczerość. Szczerość nie w stylu Whartona, pełna
sołdackiego gnoju, lecz pokpiwanie z samego siebie i własnych słabości bądź
dziecinnych zachowań. Do tej pory wspomnienia z Francji lub Belgii dostarczały
mi obrazu dwojakich postaw: pełnego patosu rozczulania się nad powinnością
żołnierza lub tragedią i nihilizmem zamęczonych i marzących o domu
zmobilizowanych cywilów. Żyznowski to zupełnie nowa odsłona jednego z milionów
ludzi roku 1914. Zabawny, energiczny i nad podziw odważny. O jego charakterze
najlepiej opowiedzą fragmenty – niekoniecznie dotyczące samej wojny – które
przytoczę poniżej.
Legioniści
Polscy żołnierze wraz z ochotnikami
innych narodowości tworzyli oddziały w ramach 1 Pułku Piechoty Legii
Cudzoziemskiej. Jakby nie było, wymoczki nie wąchające nigdy prochu, zostali
rzuceni na głęboką wodę.
Legionista (żołnierz Legii Cudzoziemskiej - Ł.W.) staje się specjalnym typem człowieka. Wolne chwile spędza przy
litrach wina – na które zarabia to praniem bielizny zamożniejszych kolegów, to
grą w karty, wreszcie kradzieżą. Pojęcie cudzej własności u prawdziwego
legionisty właściwie nie istnieje. Nigdy nie pyta gdzie co jest – nie mówi –
nie mam. „On se d….e” mówi legionista i ma wszystko. Na niewygody nie skarży
się – zawsze umie sobie poradzić. Brak obcowania z kobietami wyrobił w
legioniście pogardę dla płci pięknej. Łaskawy uśmiech kobiety podług legionisty
nie wart rozlanych na podłodze kilku kropel wina. Rzadko który potrafi wytrwać
pięć lat bez wyraźnego zboczenia (w większej części) płciowego.
Stosunki w kompanii
Niesamowici są towarzysze autora. Błyskotliwie
opisane zostały stosunki i relacje panujące w oddziale. Nie uświadczymy tu
zmanierowanego, francuskiego patosu, za to pełno drobnych złośliwości i zrozumiałej
irytacji jeden na drugiego. Co najmniej kilkukrotnie, co kilkadziesiąt stron,
poruszony zostaje temat spania. Warunki nocowania w okopach były, jakie były – znamy
je. Ciasna duszna nora. Wcale nie lepiej żołnierzom się działo w koszarach:
Wieczory i ranki schodziły na kłótniach i wymawianiu sobie wzajemnie, jak
kto spał, jak kto w ogóle sypia, a zaczynały się przeważnie takiemi słowami:
- Jerzy, psiakrew (słowa aż nadto często używane legionie), jeżeli ty już tak bardzo lubisz
spać na wznak, to po diabła się angażowałeś.
Albo:
- Jestem cierpliwy – ale jeżeli mi jeszcze raz będziesz pchał palce w
nocy do ust i kopał po bokach – to ci cały dzbanek wody na głowę wyleję.
- Ty z twoim chrapaniem mógłbyś iść do ogrodu . Co tobie się zdaje –
gdzie ty jesteś?
Chcąc uniknąć nowych zdarzeń, a później dziennych sprzeczek – Dunikowski odgrodził
siennik swój od innych szeroką deską. Nasz majątek chowaliśmy pod sienniki – co
dzień z rana wydzierano sobie w pośpiechu różne części naszego umundurowania. Niektórzy
bardziej pomysłowi wypisywali nazwiska swoje na swoich i nie swoich rzeczach.
Dunikowski na przykład miał trzy paski z wypisami X. Abdank Dunikowski.
W koszarach Polscy wolontariusze
marzyli tylko o jednym – wyjeździe na front. Ciągle jednak spotykało ich w tej
materii rozczarowanie Tymczasem drobne „prezenty” wzbudzały nadzieję na
przybliżenie się decydującego dnia:
Atrakcją
także były nowe tornistry, zaopatrzone w dziesiątki pasków i paseczki, gamelki
(menażki), torby. Dotąd jednego nam tylko brakowało – tornistrów, po otrzymaniu
ich byliśmy pewni, że wyjazd nasz jest kwestią dni. Na marsze wychodziliśmy
mniej więcej podobni do żołnierzy, których widzieliśmy jeszcze w Paryżu w
pierwszych dniach wojny. Byliśmy dumni z naszych tornistrów, niebieskich pokrowców,
nakładanych na czerwone kepi – z całego naszego wojennego majątku. W
tornistrach nie nosiliśmy absolutnie nic, na nich kołdrę i gamelkę. Dziwiliśmy
się też łatwości, z jaką nosiliśmy ten tak okrzyczany ciężar – tornister.
Poranki za to w koszarach były istnym piekłem. Zwijanie kołdry podług
ustalonego przepisu zabierało sporo czasu, nie mówiąc już o dziesiątkach
pasków, na razie swobodnych, mających jednak każdy swoje przeznaczenie. Wolne
chwilowo paseczki trzeba było zwijać w jakieś fantastyczne kółka, a wszystko
podług przeklinanego przez nas regulaminu.
O godz.
5-tej rano kaprale i sierżanci biegali jak opętani krzycząc: Depeches sous!
(spieszcie się). Jeden Jerzy Kijewski mimo, że sam był kapralem, spał
najdłużej, wstawał jedynie na jakąś silniejszą groźbę. Przebudzony, stawał
bezradnie na środku pokoju i prosił:
- „Pomóżcie
mi”
Trudno było
pomagać, wtedy kiedy każdy drżącymi z pośpiechu rękoma dopinał coś, co się
akurat dopiąć nie chciało. Widząc się zupełnie opuszczonym i przestraszonym
żmudną pracą, która już winna była być zrobiona, Kijewski ze smutkiem rzucał
gorzkie: „Nie mam już przyjaciół”.
http://www.151ril.com/content/gear/uniforms/6 |
http://www.151ril.com/content/gear/uniforms/6 |
http://www.151ril.com/content/gear/uniforms/6 |
Inną cechą charakteryzował się kolejny kompanion-Bajończyk:
Między innemi jeden Litwin, który zajmował się handlem. Wysoki,
dobroduszny blondyn, coraz to z jakąś przychodził rzeczą. Stawał na środku,
poczem uroczystym głosem zachwalał wartość rzeczy, której chciał się pozbyć.
„Oto piękna szczoteczka, może służyć do ubrania, do włosów, fuzyi, butów,
a dla legionisty nawet do zębów. Tyle wygód za 50 centymów. Można ją nosić w
kieszeni.”
Zdziwiony, że nie ma nabywców, dodawał:
„Toż wy własnego szczęścia nie widziecie”
Litwin a ćwiczenia nie chodził prawie nigdy.
„Ja mam sześć chorób – mawiał. Ustawiczny katar, reumatyzm, łamanie w
kościach, bzika, a o innych już lepiej nie mówić. Gdy go pytano – dlaczego wstąpił
do wojska – odpowiadał naiwnie:
„Cóż - ogólny entuzjazm pociągnął,
a choroby to dopiero teraz. Reumatyzm od kamieni. Ja przecież wcale nie mam
słomy, a śpię przy drzwiach.”
Na dzisiaj wystarczy. Gdy po raz
kolejny otworzę Dla Polski pod Joffrem postaram się przepisać kilka wspomnień
już z frontu.
Karta do gry "Piekło Okopów" Wydawnictwa ALTER |