Franciszek Józef

Franciszek Józef

sobota, 18 lutego 2017

Królestwo za dobry procedural, czyli Belle Epoque TVN



Dzisiaj na naszym Wiernopoddańczym blogu galicyjskim gościmy mojego dobrego kolegę, towarzysza wielu inscenizacji i uniwersyteckiego studiowania. Wielu z Was może go znać z ciekawych i zawsze niezwykle merytorycznie poprawnych projektów rekonstrukcyjnych, jak np. GRH 9 Kompania 1863. Michał Chlipała, bo o nim mowa, zgodził się opublikować u nas swoją jakże celną i wciągającą recenzję pierwszego odcinka serialu Belle Epoque. Serial ten chyba nikogo zwiódł swoją kampanią promocyjną, więc wierze, że nie ma tutaj pośród nas nikogo, kto czułby się oszukany. Przecież nie mileiśmy prawa liczyć na nic wartościowego. Zachęcam do lektury, dzielenia się nią ze znajomymi oraz komentowaniem, które ułatwi mi zachęcanie Szanownego Autora do następnych występów na łamach Wiernopoddańczego.
----------


 


Akcja promocyjna była gigantyczna i już z samych reklam (w prasie, radiu, telewizji, promocji w Sukiennicach, etc.) można się było dowiedzieć, że mamy do czynienia ze skończonym arcydziełem. Kostiumy, plenery, gwiazdy – innymi słowy ostatnia kostiumowo-kryminalna produkcja TVN, czyli „Belle Epoque” jest wybitna i na światowym poziomie. Ponieważ jeszcze dzieje się w Krakowie, wszyscy P.T. Czytelnicy na pewno zrozumieją, że na pierwszy odcinek tego serialu czekałem z rosnącą niecierpliwością.

Niestety kolejne minuty akcji przynosiły rozczarowanie. Wróć…, pewien niepokój i lekki posmak rozczarowania przynosiły trailery i fotosy z planu. Otóż w dzisiejszych czasach bohater choćby niewiadomo jak mocno reklamującej się osadzeniem w realiach produkcji musi wyglądać jak bohater „Sagi o ludziach lodu” (albo innego romansidła czy co gorsza publikowanego w Internecie opka pisanego przez gimnazjalistkę wyobrażającą sobie „mrocznego mężczyznę”). Nie rozumiecie o co chodzi? Główny bohater nie może nosić tweedowego garnituru, krawata, mieć uczesanej fryzury i równo przyciętych bokobrodów a la Fraz Joseph. O nie. To by było zbyt zwyczajne. Bohater musi wyglądać mrocznie, tzn. najpierw musi mieć długie, powiewające włosy, a potem (kiedy wraca do Krakowa jako „prawdziwy wilk morski”) musi łazić bez kołnierzyka (i krawata), nie wiedzieć czemu również bez marynarki, za to w rozchełstanym płaszczu, nieepokowym kapeluszu (którego co gorsza nie zdejmuje nawet wchodząc do pomieszczeń), z jakimiś skórzanymi bransoletkami na rękach. Przypominam – mamy 1908 rok. Czy wyobrażacie sobie, że takiego ubranego cudacznie, niewychowanego dziwaka (co gorsza z wyraźnym tatuażem na ręce) – wpuszcza się gdziekolwiek? Ew., że natychmiast po wyjściu z dworca nie zostanie on dyskretnie zaproszony „Pod Telegraf” (areszt śledczy w Krakowie, ul. Kanonicza 24). Aha – miał wyglądać jak „wilk morski”. Cholera – Joseph Conrad był prawdziwym wilkiem morskim i na zdjęciach wygląda całkiem normalnie, co więcej nosi się ze standardową dla swojej klasy społecznej elegancją. Może ktoś pamięta Corto Maltese autorstwa Hugo Pratta? Też wilk morski, poszukiwacz przygód, luzak jakich mało, ale … właśnie – kołnierzyk, krawat, kamizelka i surdut. Czasem bosmanka. Jakoś tam się dało.

Kadr z serialu Belle Epoque


Nic to – serial ma pokazywać gwałtowny rozwój kryminalistyki na początku XX wieku. Cudnie. W formie prologu mamy pokazaną scenę, w której nasz Hero zabija w pojedynku swego niedoszłego szwagra. To znaczy nie zabija, bo choć się strzelają, ktoś strzela z boku (nb. z kawaleryjskiego Sharpsa z lunetą) i trafia w brata ukochanej bohatera. Oczywiście tajemniczy snajper pozostaje niezauważony (strzela zza stawu, zza drzewa i choć wokół żadnych krzaków, nikt go nie widzi), zaś o zabójstwo w pojedynku obwiniony zostaje nasz bohater. 

Pojedynek odbywa się w roku 1898. O balistyce wiedziano wtedy już całkiem sporo. Od 1895 r. w nowym gmachu na ul. Grzegórzeckiej 16 działa w Krakowie jeden z najlepszych w Europie Zakładów Medycyny Sądowej. Czy nikogo zatem nie zdziwiło nienaturalne położenie kanału wlotowego pocisku (zabójca strzelał pod innym kątem niż pojedynkowicze)? O takich detalach jak różnica w obrażeniach pomiędzy pociskami kal. 52 lub 50 (karabin Sharpsa, strzelający pociskiem Minie), a kulą z pistoletu pojedynkowego (kaliber często duży, ale lufa najczęściej gładka i co ważniejsze okrągła kula) nie wspomnę.

Nic to, jedziemy dalej. Nasz bohater ciupasem odnajduje swojego przyjaciela (granego przez Eryka Lubosa), który w gmachu Dyrekcji Policji (historycznie znajdującym się nie na ul. Poselskiej, jak w filmie, ale do 1913 r. na ul. Mikołajskiej) ma niewielkie „laboratorium kryminalistyczne”. Onże naukowiec nazwiskiem Skarżyński wraz ze swoją feministyczną siostrą mają wnosić naukowe metody w prace krakowskiej policji.

Eryk Lubos i  Anna Próchniak w rolach rodzeństwa Skarżyńskich


Drodzy Rodacy, Bracia i Siostry. Powiem to z krakowska – no żeż kurwa jego mać. Krakowska policja, jakkolwiek nie była najbardziej lotna (o tym czy w ogóle można mówić o czymś takim jak krakowska policja – za chwilę), ale w dziedzinie sięgania po zdobycze nauki bynajmniej nie była do tyłu. Przypominam, że w Krakowie działały aż dwie katedry medycy sądowej – jedna na Wydziale Prawa UJ, druga na Wydziale Lekarskim. Obiema (pierwszą od 1871 r., drugą od 1881 r.) kierował jeden z najwybitniejszych polskich medyków sądowych – Leon Blumenstok-Halban. Blumenstok był stale wzywany do udziału w czynnościach policyjnych w Krakowie (i nie tylko), zaś jego zakład przeprowadził ponad 900 sekcji. W 1895 r. schorowanego Blumenstoka zastąpił koryfeusz medycy sądowej w Polsce, prof. Leon Wachholz. Co więcej również w 1895 r. medycy sądowi wprowadzili się do nowoczesnego i świetnie zorganizowanego gmachu, przy ul. Grzegórzeckiej 16, gdzie zresztą siedzą do dzisiaj (a gdzie Wasz Uniżony Sługa chodził na sekcje sądowo-lekarskie). Powiem krótko – całość scenariuszowego założenia w kontekście historii krakowskiej „sądówki” brzmi idiotycznie.

Ale nic to, idźmy dalej. Nasz bohater dowiedział się o straszliwej zbrodni, której ofiarą padła jego matka. Co robi? Prosi komisarza policji o udostępnienie mu akt śledztwa. To z kolei nasuwa mu skojarzenia ze sprawą, którą zobaczył w czasie pobytu u kolegi Skarżyńskiego. Co zatem robi? Prosi o akta wszystkich morderstw o podobnym charakterze. I co? Ogląda drzwi, celę „Pod Telegrafem”, zostaje ciupasem wysłany do Kulparkowa (dla niekumanych – najbliższy duży szpital dla wariatów w tym samym Kraju Koronnym)? Nie, nasz bohater dostaje te akta od wyglądającego świetnie (aczkolwiek mającego wyjątkowo papierową rolę) komisarza Jellinka (Olaf Lubaszenko). 

Olaf Lubaszenko w  roli komisarza Jellinka i wyrób policyjno-podobny


Jak łatwo się domyślić grasujący po mieście seryjny morderca, przejawiający obsesję na punkcie świętych-męczennic morduje kobiety w sposób przypisany dla męczennicy-patronki danego dnia. Rozwiązanie zagadki jest trywialne, nie zajmuje bohaterom więcej czasu niż picie wódki w szynku czy granie w karty z domniemanym mordercą (którego podejrzewają, bo jak morderca ma łuszczycę – wnosić z tego należy, że w C.i K. Krakowie była to niezwykle rzadka i elitarna choroba). O tym, by zobaczyć dochodzenie, kojarzenie faktów itd. zapomnijcie. O tym, by dostać choć minimalnie pogłębiony portret psychologiczny mordercy, jego lęki, rozterki, etc. również. Za to usłyszycie (z ust mordercy, proszę się nabijać ze mnie, ja tylko cytuję), że mordując matkę bohatera „uczcił świętą Balbinę”. No dobrze, k… wa mać, że nie gąskę Balbinkę. Proszę mi wybaczyć, ale ja wysiadam przy takiej narracji.

Samo dochodzenie jest płytsze niż woda w stawie na Plantach. Ot, bohaterowi skojarzą się liście palmy, które morderca podrzuca przy zwłokach, z obrazkami świętych – więc bohater idzie od razu do znajomego księdza i pyta co oznacza palma przy wizerunku świętego (SIC – nasz bohater żyje na przełomie XIX i XX wieku w Austro-Węgrzech, katolickiej monarchii, nie wygląda na Żyda, nie deklaruje się jako protestant czy karaim – cholera na religię musiał chodzić, a takich detali wtedy uczono). Ksiądz oczywiście od razu odpowiada i daje książkę, gdzie są żywoty właściwych świętych. Żadnej analizy, dochodzenia do faktów, kojarzenia wątków nie zobaczymy. Raz, dwa, trzy i gotowe. Jak w „Komisji Morderstw”. Albo jak w starych grach komputerowych Sierry, gdzie wystarczyło pójść z lokacji A do lokacji B, zapytać właściwej postaci o odpowiednia rzecz, a potem do lokacji C, itd., itd.

Co dalej? Oczywiście po udanym śledztwie, przybyszowi znikąd, z podejrzaną przeszłością proponują karierę w „krakowskiej policji”. Scenarzystom, reżyserom, itd. podpowiadam. Nie było krakowskiej policji. Była Cesarsko-Królewska Dyrekcja Policji w Krakowie. Organ cywilny, na poziomie starostwa. Zajmowała się mnóstwem czynności, nie tylko dochodzeniami, co wynikało z pojęcia tzw. „policji administracyjnej” (vervaltungspolizei) popularnej w niemieckiej nauce prawa. Pomagała także magistratowi np. w kwestii meldunków, kontroli targowisk, itd. Oprócz tzw. „urzędników konceptowych” miała w swoim składzie „strażników cywilno-policyjnych” (później zwanych ajentami policyjnymi – odpowiednik dzielnicowych) oraz na potrzeby asystencyjne oddział wojska, to jest Straży Policyjno-Wojskowej (Militar-Polizei Wachkorps), rezydujący w Pałacu Pugetów. Ci ostatni pojawiają się zresztą w filmie, albo coś co ich ma przypominać. Widać bowiem podobne mundury, zaś na głowach wspomniani panowie noszą 1) kapelusz z charakterystycznym kogucim pióropuszem (typowy dla Żandarmerii Królestwa Węgier), niemiecką (sic) pikielhaubę (podobne nakrycia głowy nosili żandarmi w Przedlitawii) oraz coś na kształt kommode-tschako (teoretycznie właściwe nakrycie głowy). Hurra – coś się udało. Tylko dla czego ci mili panowie mają na plecach (sic) założone niemieckie, drugowojenne ładownice do Mausera (SIC!)?

Takie wpadki można by mnożyć. Można by dywagować o papierowych postaciach, sztywnych dialogach i ogólnym braku suspensu, który usiłuje się markować muzyką i pracą kamery, osiągając efekt godny tureckich seriali. Tylko po co to wałkować? Żal niewykorzystanych prawdziwych krakowskich lokacji (Więzienia Św. Michała i dawnego Gmachu Sądów – obecnie Muzeum Archeologiczne, Zakładu Medycyny Sądowej czy podobnych). Żal płytkiego historycznego sztafażu, za którym kryje się opowiastka rodem z serialu „Kryminalni”, opowiedziana, co gorsza, podobnym językiem. Żal wreszcie, że pomimo kolejnej szansy nie udało się stworzyć dobrego polskiego procedurala. Potęgowany tym bardziej, że przełączając kanały natrafiłem na powtarzany ostatni odcinek „Gliny”, który w dziedzinie polskich seriali kryminalnych dzierży dla mnie absolutny prymat. Wygląda na to, że ten stan utrzyma się jeszcze przez lata.

MICHAŁ CHLIPAŁA

czwartek, 25 lutego 2016

Bitwa czy rzeź? Zdarzyło się 170 lat temu w Gdowie.

Bitwa czy rzeź? Zdarzyło się 170 lat temu w Gdowie.



Sporo wody w Wiśle upłynęło od czasu ostatniego wpisu na blogu. W ostatnich miesiącach zdecydowanie częściej ożywiamy nasz fejsbukowy profil, na którym pojawiają się zdjęcia, linki, czy krótkie teksty historyczne. Obiecałem jednak sobie popełnić w tym roku przynajmniej 2 artykuły, które choć niezwiązane z historią Wielkiej Wojny czy Krakowskich Dzieci, zainteresować powinny miłośników Galicji. Oba teksty łączyć będzie jedna osoba, nieznana zwykłym zjadaczom kajzerek. Odpowiednio 170 i 150 lat temu była jednak na ustach mieszkańców Krakowa. Nie uprzedzajmy jednak faktów…

Powstanie Krakowskie


Zimą 1846 roku nastroje rewolucyjne ogarnęły część mieszkańców Galicji. Przygotowywany we wszystkich trzech zaborach zryw miał tym razem objąć również warstwę najliczniejszą, czyli chłopstwo. Spiskowcy nie tylko nie chcieli popełnić błędu ostatniego powstania, lecz wprost ich celem było uwolnienie z feudalnych ciężarów włościaństwa. Nowe powstanie, czy jak chcieliby niektórzy rewolucja, miała więc nie tylko wyzwolić Polskę, ale przede wszystkim zmienić ustrój społeczny. Najsłynniejszym działaczem społecznym tego okresu był (nie wiem czy bohater, więc poprzestanę na określeniu neutralnym) młodzieniec imieniem Edward Dembowski. Szczególne umiłowanie jego postaci w poprzednim systemie (PRL) mówi nam wiele o jego poglądach, ideach i planach.  Nie on jest jednak pierwszoplanowym bohaterem naszego wpisu. 







Wybuchu powstania spodziewali się Austriacy, którzy – i tu zaczyna się ulubiona sprzeczka historyków – podburzali albo i nie galicyjskich włościan. Straszyli ich pańską kontrrewolucją oraz planami wymordowania wszystkich chłopów. W ten sposób chcieli powstrzymać falę szlacheckiego zrywu. Starali się również wyprzedzić ukłon skierowany do chłopów. Dzisiaj przychodzi nam tylko ubolewać nad stanem umysłowym polskich włościan. Zabrakło refleksji na temat tego, kto po ich śmierci miałby obrabiać pola? Tak czy inaczej, od ok. 18 lutego rozpoczęły się masowe napady na dwory. Mordowano ziemiańskie rodziny, ich oficjalistów oraz lojalnych parobków. Celem ataków był również kościół. Nie miejsce tu jednak, by szerzej omawiać czyny i grzechy współziomków Jakuba Szeli. Wydarzenie znane pod nazwą Rabacji Galicyjskiej jest obecnie dość dobrze znane, choć moim skromnym zdaniem niezbyt często przywoływane podczas szerszych dyskusji na temat przewin obcych narodów wobec Polaków. W dobie historycznej walki o pamięć pomordowanych na Wołyniu, warto zastanowić się (broń Boże nie w celu usprawiedliwianiu Ukraińców), jak niewielka jest granica pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Wszak podtarnowskie dwory łupili polskojęzyczni chłopi! 

anonim, Rabacja Galicyjska


Edward Dembowski
Nocą, z 21 na 22 lutego, Rząd Narodowy Rzeczpospolitej Polskiej ogłosił wybuch powstania. W kilku miejscach Galicji niewielkie oddziały powstańcze zaatakowały placówki austriackie i wyzwoliły kilka miejscowości (głównie w rejonie Jasła, Krosna i Dukli). Wspomniane ataki były jednak nieskoordynowane i najczęściej kończyły się porażką, lub wręcz aresztowaniami. Jednak na wieść o rozruchach austriacki generał Ludwik Collin ewakuował swoją załogę z Krakowa (do którego wkroczył 18 lutego). Tam zaś na czele Rządu stanął Jan Tyssowski ze wspomnianym Dembowskim za plecami. Kraków stał się więc centrum ruchu powstańczego, do którego napływali ochotnicy. Jednak niewielu z nich można było uzbroić – tradycyjnie częścią w strzelby i karabiny a częścią w kosy. Sformowano również „elitarny” oddział krakusów. Sformowana siła zbrojna, a właściwie tylko jej pewna część, miała okazję wziąć udział tylko w  jednej bitwie. 

Republika Wielicka 

 
Aby o niej opowiedzieć musimy najpierw przenieść się spod Wawelu do Wieliczki, ważnego górniczego ośrodka leżącego kilkanaście kilometrów na południowy-wschód od granic miasta. Mimo, że wielicka kopalna przynosiła władzom austriackim duże zyski i ich utrata mogłaby podważyć autorytet władzy, na wieść o wybuchu rewolucji w Krakowie, austriaccy urzędnicy ewakuowali się z miasta. To zaś miało wówczas charakter niemiecki, żywioł germański miał dominować. Mieszkańcy stali przed trudnym wyborem: z jednej strony powstańcy, których otwarcie wsparcie groziło srogimi konsekwencjami ze strony Austriaków, a z drugiej niepilnowani przez nikogo chłopi, od kilku dni plądrujący okolicę. Niemniej w dniu 24 lutego Wieliczka stała się celem marszu powstańców z Krakowa. Tuż przed powstańcami miasto odwiedził Dembowski, który wygłosił płomienną przemowę. Czy to na skutek jego słów, czy tez z innych powodów, w stronę Krakowa ruszył uroczysty pochód górników, urzędników i mieszkańców, którzy mieli witać na trakcie nadciągających powstańców. Wcześniej jednak ruszył z Podgórza świeżo mianowany na stanowisko naczelnika powiatu bocheńskiego Adam Siedmiogrodzki. Przerażony ruchem chłopskim „komitet powitalny”, prosił o przybycie wojsk powstańczych. Te zaś niebawem przyprowadził pułkownik Suchorzewski. W asyście wspomnianego komitetu powstańcy wkroczyli do miasta dopiero o 23.00 w nocy. Odegrano – zapewne na wielickim rynku – Mazurka Dąbrowskiego (zapamiętajmy ten epizod!) a z gmachów ściągano (nie, nie niszczono) dwugłowe orły. Miasto zasypiało pod polską strażą. 

Zamek żupny w Wieliczce - Fragment widoku miasta według rysunku Fischer-Rybickiej z 1 połowy XIX wieku; źródło: http://www.zamki.pl/

Na drugi dzień skonfiskowano kasę salinarną, w której znaleziono 120 000 złotych reńskich. Uszczupliwszy tę kwotę na bieżące wydatki, wysłano konwój z pozostałymi 100 tys. do Krakowa. Ciekawe jest regestr wspomnianych drobnych wydatków. Wiemy np., że 10 złr. zapłacono rusznikarzowi za naprawę broni a 5 złr. stolarzowi, który z desek salin (czyżby ze stempli szybu?) wykonał 150 lanc. Przez cały dzień do Wieliczki ściągali następni ochotnicy, a okoliczni ziemianie nadsyłali własną broń. Większość właścicieli nie mogła jednak pomóc, gdyż sama przeżywała męki oblężenia przez chłopów. Ostatecznie zatrzymano w szeregach tylko 35 parobczaków, gdyż dla pozostałych nie starczyło broni i żywności. Kolejnym celem ataku miała być Bochnia (miasto powiatowe), które wedle słów powracającego stamtąd powstańca, również obawiała się rewolucji. Urzędnicy pakowali w pośpiechu akta a wojsko miało ewakuować się do Tarnowa.

Akwarela Juliusza Kossaka,  Szarża krakusów na Rosjan w Proszowicach w 1846 r.

 Wyprawa na Bochnię


25 lutego liczący ok. 350 ludzi oddział: krakusów, strzelców i kosynierów wyruszył w kierunku Bochni. Dowodzący pułkownik Suchorzewski, po przebyciu ok. 10 kilometrów, zarządził nocleg w Łazanach, który przeszedł powstańcom na rozmowach, pieczeniu ziemniaków i piciu. O świcie oddział ruszył dalej, wysyłając naprzód 40 krakusów. Na trasie marszu znajdował się Gdów, który leżała wówczas na bardzo ważnej i uczęszczanej drodze z Myślenic do Bochni. Tam też chłopi zwozili pokaleczoną szlachtę, chcąc wydać ją w Bochni Austriakom. Włościanom towarzyszyło 6 austriackich szwoleżerów, z których dwóch udało pojmać się krakusom. Około godziny 9.00 Gdów został zajęty przez powstańców. Tych ochoczo powitali mieszkańcy miasteczka. Okoliczni chłopi (i zapewne wspomniani „rozbójnicy”) uszli za Rabę, tarasując wozami i drzewami jedyny most. Przed miasteczko wysunięta została linia krakusów, a wychodzące na gościniec domki zostały obsadzone strzelcami. Cześć kosynierów ulokowała się w okolicach kościoła, zaś reszta rozeszła się w poszukiwaniu prowiantu. Generalnie rozpoczęła się przedwczesna sjesta (po ok. 5 km marszu). 

W księdze parafialnej gdowskiego proboszcza ks. Ludwika Kusionowicza można znaleźć takie słowa:

Powstańcy stanęli w Gdowie pod dowództwem pułk. Suchorzewskiego, który zostawia cały oddział i udaje się do folwarku Zagaje na śniadanie. Rozłożyli swe hufce powstańcy i oddają się bankietowaniu w karczmie i graniu w karty.

Ruchy wojsk powstańczych i austriackich w dniach 24-26 lutego 1846 r.

Ludwig von Benedek



Ludwig von Benedek w 1848 r.
W tym momencie musimy przedstawić wspomnianego na początku artykułu jegomościa, Węgra z pochodzenia. Przed Państwem Ludwig von Benedek. W 1846 roku ma 42 lata i jest austriackim podpułkownikiem, któremu wyznaczono zadanie stłumienia ruchu rewolucyjnego w Galicji. Na polecenie gubernatora Galicji Ferdynanda d'Este przybywa do Tarnowa, w którym dowiaduje się o zamiarze odwrocie wojsk cesarskich z Bochni. Nie chcąc do tego dopuścić rusza czym prędzej dalej na zachód i obejmuje komendę nad wojskiem. Wbrew oczekiwaniom powstańcom, którzy jak wspomniałem, liczyli na jego odwrót do Tarnowa, postanawia wyruszyć na południowy-zachód i zamknąć nieprzyjaciela w kleszczach. Drugim ramieniem owych kleszcz miały być siły, przerażonego i przeceniającego siły rewolucji, gen. Ludwiga Colliny, który w tym czasie zajmował pozycje w okolicach Wadowic. 

Armia austriacka w latach 40 XIX wieku

 



Benedek dysponował batalionem landwery (4 kompanie po 60 ludzi) oraz 3 kompaniami (po 125 ludzi) fizylierów z 30 pułku piechoty ze Lwowa (Pułk Nugent).  Kawaleria zaś, złożona z 6 plutonów szwoleżerów, liczyła 210 szabel. Pozostawiwszy część żołnierzy na straży miasta, ruszył na czele oddziału złożonego z ok. 500 piechurów i 170 kawalerzystów na Gdów. Po drodze wokół maszerującej kolumny zaczęli gromadzić się chłopi z okolicznych wiosek: Marszowca, Nieznanowic i Pierzchowic. Benedek nie do końca im jednak ufał, słusznie wątpiąc w ich bojową wartość. Przyłączył więc ich w swej masie do niewielkich oddziałków regularnych (w tym 10 konnego oddziału kadeta Czesława de Janota Bzowskiego) i wysłał na prawą stronę. Manewr ten miał na celu otoczenie lewej flanki powstańców. 

Bitwa pod Gdowem  

 

Nie można odmówić powstańcom zaniechania ubezpieczenia czy braku pikiet pod bronią. Zapomniano jednakże o rozpoznaniu, nikt nie wysłał żadnego patrolu w kierunku Bochni, a więc po głównej drodze. Odległość pomiędzy Gdowem a Bochnią wynosi tylko ok. 15km, co najmniej więc połowę tej trasy można było w ciągu godziny sprawdzić krakusami. 

Benedek nie znał dokładnej liczby powstańców, zapewne jak każdy wódz tłumiący rebelię, przeceniał jej siły. Zaatakował gwałtownie ustawioną w tyralierę piechotą. Strzały odpędziły wysuniętych przed miasteczko krakusów. Ci zaś w popłochu przemknęli przez Gdów siejąc popłoch wśród pozostałych jeźdźców. Wypadający z karczmy pozostali kawalerzyści dopadli swoich wierzchowców i tłumnie ruszyli na zachód. Żaden z nich nie pomyślał o stawieniu oporu. Bez oddania strzału pozostawili swoich kolegów z piechoty. Jak wspominają uczestnicy, ścisk na drodze był ogromny, jeźdźcy nawzajem się taranowali i zrzucali do rowów. 

Tymczasem na skraju miasteczka piechota oddała dwie rotowe salwy w kierunku okien, aby zniechęcić strzelców do stawiania oporu. Podobnie jak krakusi nie mieli chyba jednak takiego planu. Niemniej Polacy być może oddali kilka salw w kierunku wroga, gdyż wspomina o tym raport austriackiego dowódcy:

We wsi witał nas żywy ogień z domów. Tyralierzy z oddziałem posiłkowym kapitana reschke z furia zdobywali domy, a stary kapitan Wurzinger ściągnięty został do pomocy. (...) wielka była wrzawa i furia idących do szturmu żołnierzy z pułku Nugent.  

Kto wie, czy opis ten nie powstał na potrzeby podniesienia swoich dokonań w oczach przełożonych? Wszak Benedek był wówczas tylko skromnym podpułkownikiem. 

O oporze nie myśleli chyba również kosynierzy, którzy w okolicach cmentarza zaczęli składać broń. Spadła jednak na nich nawałnica cepów, kos i wideł chłopów, którzy obeszli miasteczko od prawej strony. W mgnieniu oka wymordowano prawie wszystkich powstańców. Nie oszczędzono nawet młodzieńców - Bogu ducha winnych mieszkańców Gdowa. Tylko nielicznych udało uratowali austriaccy oficerowie (powstańcy mieli im za to później dziękować). Rannych wyrywano z rąk chłopów i chowano między szeregami piechoty.  W ten sposób miało się uratować 59 powstańców. Sam Benedek w raporcie wspominał:

(...)Kosynierzy, przyciśnięci do muru cmentarnego przez bandy chłopskie, próbowali rozpaczliwie się bronić. Szybko jednak stracili nadzieję i rzucili na ziemie kosy, błagając o litość. Niestety, na oprawcach nie robiło to najmniejszego wrażenia i zostali wycięci przez chłopów(...)

Wspomniany już proboszcz zapisał zaś:

Konni powstańcy pobrawszy konie nie czekali ataku, uciekli ku Wieliczce. Reszta nabranych ludzi z Krakowa, Podgórza i Wieliczki rzuciła broń. Co mogło, uciekało. Reszta zaś najokropniej, bez pardonu zamordowana została w małej części od wystrzału wojska, a w większej zaś od cepów i wideł. Krzyk, lament i narzekania śmiertelne. Pierzchających w różne strony: ku Rabie, Fałkowicom i Kunicom powstańców pieszych chwytali chłopi, jednych na miejscu bili, innych obdarłszy pędzili do Gdowa. Przyprowadzali również do kościoła, gdzie następnie zażarte chłopstwo bez miłosierdzia mordowało. Były sceny, których wzdrygam się tu nadmieniać, dosyć powiedzieć, że okrucieństwo przechodziło wszystkie pojęcia. Pozabijanych, poobdzieranych do naga trupy zalegały gościniec w Gdowie. Był to widok straszny, gdy tedy już w Gdowie rozpędzono i pozabijano powstańców, odeszło wojsko z chłopami do Wieliczki. Małe oddziały chłopów pozostały, aby szukać po domach broni i powstańców.

Klęska była zupełna a straty olbrzymie. Główne siły krakowskich powstańców zostały rozbite, z czego ok. połowa zginęła. Raporty austriackie nie notują ani jednego rannego żołnierza po swojej stronie a jedynie okaleczonego konia (sic!). Przez cały dzień chłopi wyłapywali ukrywających się powstańców. Jednego z nich znaleziono dopiero wieczorem. Od śmierci uratował go znów austriacki oficer, który wedle rozkazu pilnował pozostawionych w Gdowie bagaży wojska (wozy, na których zwyczajowo są transportowane, wykorzystano do przewiezienia jeńców do Bochni). 
Mieczysława Wątorski, Bitwa pod Gdowem 1846, obraz mieści się w CK w Gdowie; źródło: www.eksploratorzy.com.pl
 Zupełnie niepotrzebnie współcześnie wizja bitwa została trochę wypaczona. Właściwie już pierwszym grzechem jest nazywanie tego wydarzenia "bitwą". Lepszym słowem byłaby "masakra" czy "rzeź". Przykładem (dosłownym) malowania od nowa historii 26 lutego jest powstały w Gdowie obraz prof. Mieczysława Wątorskiego, na którym widać zdyscyplinowaną linię strzelców i kosynierów, którzy przyjmują natarcie wroga na przedpolach miasteczka (w  tle kościół). Również obecność krakusów jest wątpliwa, którzy jak pamiętamy, powinni być już dobra milę od miasta.

Po krótkim odpoczynku wojsko Benedeka ruszyło w dalszą drogę ku Wieliczce. Uzbrojone na powstańcach chłopstwo planowało dać upust swojej nienawiści po raz kolejny. Spychane przez cesarską armię z gościńca ruszyło, niczym szarańcza, na przełaj przez pola i lasy. Benedek odesłał 16 kawalerzystów do pilnowana tej zgrai i uniemożliwienia im zajęcia miasta przed głównymi siłami. Przez Wieliczkę tymczasem przelecieli Krakusi, którzy swoją ucieczką przerazili pozostałych powstańców i mieszkańców. „Już wszystko stracone” – mięli krzyczeć. Ci, co nie uciekli w ślad za jeźdźcami, szukali rozpaczliwie schronienia. Dwóch powstańców miało się spuścić w otchłań kopalni. Ci, którzy zdecydowali się pozostać, energicznie montowali na stare miejsca dwugłowe cesarskie orły. Wkraczającego do miasta Benedeka powitała procesja z miejskimi władzami, duchownymi z przenajświętszym sakramentem oraz bractwem i górnikami na czele. Podpułkownik wysłuchał cesarskiego hymnu i zapewnił przedstawicieli, że nie muszą lękać się o swoje bezpieczeństwo. To zaś gwarantowało powstrzymanie przez rakuskie wojska chłopów, którzy próbowali wtargnąć do Wieliczki. Dzień 26 lutego zakończyłby się dla mieszkańców spokojnie (pomijając hiobowe wieści o gdowskiej klęsce), gdyby nie czyn zdesperowanego cyrulika Ciepłego, który z okienka swojego strychu zaczął razić do żołnierzy. Dom został wzięty szturmem a Ciepły i trzej towarzyszący mu mężczyźni zabici. Incydent ten nadszarpnął zaufanie dowódcy do mieszkańców miasta. 

Wyprawa na Bochnię zakończyła się całkowita klęską powstańców. Nie tylko ich siły nie zagroziły powiatowej miejscowości, nie tylko zostały niemal całkowicie rozbite, ale utracono również dopiero co zajęte tereny na południe od Krakowa. Inicjatywa przeszła w ręce austriackie. O następstwach bitwy gdowskiej napiszę w drugiej części artykułu

Tymczasem w samym Gdowie zaczęto chować poległych. Łącznie 154 ciał wrzucono do glinianek znajdujących się na pobliskich pastwiskach.  Nawet podczas Wiosny Ludów w 1848 roku nie udało się postawić żadnego monumentu. Dopiero po 60 latach, a więc w 1904 roku, mieszkańcy otrzymali zgodę na ufundowanie pomnika na gdowskim cmentarzu. Obecnie dominuje on w krajobrazie nekropoli i przypomina mieszkańcom o tragicznych wydarzeniach sprzed 170 lat. 

Mogiły powstańców; litografia z 1848 roku




Pomnik na cmentarzu w Gdowie wystawiony w 1906 roku; źródło: www.eksploratorzy.com.pl
Zapewne o Gdowie słyszał Kornel Ujejski, który napisał słowa do muzyki stworzonej zaraz po upadku powstania przez Józefa Nikorowicza. Słowa te to słynna pieśń Z dymem pożarów, która chyba nie do końca zrozumiała, była śpiewana przez następne 170 lat.

Z dymem pożarów z kurzem krwi bratniej
Do Ciebie Panie zanosimy głos.
Skarga to straszna, jęk to ostatni
Od takich modłów bieleje włos.
My już bez skargi nie znamy śpiewu,
Wieniec cierniowy wrósł w naszą skroń
Wiecznie, jak pomnik Twojego gniewu,
Sterczy ku Tobie błagalna dłoń.

Ileż to razy Tyś nas nie smagał,
A my nie zmyci ze świeżych ran,
Znowu wołamy: „On się przebłagał,
Bo On nasz Ojciec, bo On nasz Pan!”
I znów powstajemy w ufności szczersi,
A za Twą wolą zgniata nas wróg,
I śmiech nam rzuca, jak głaz na piersi:
„A gdzież ten Ojciec, a gdzież ten Bóg!”.

I patrzymy w niebo, czy z jego szczytu
Sto słońc nie spadnie wrogom na znak?
Cicho i cicho... pośród błękitu,
Jak dawniej buja swobodny ptak.
Owóż w zwątpienia strasznej rozterce,
Nim naszą wiarę ocucimy znów,
Bluźnią ci usta, choć płacze serce,
Sądź nas po sercu, nie według słów!

O, Panie! Panie! Ze zgrozą świata!
Okropne dzieje przyniósł nam czas;
Syn zabił ojca, brat zabił brata,
Mnóstwo Kainów jest pośród nas.
Ależ o Panie! Oni niewinni,
Choć naszą przyszłość cofnęli wstecz,
Inni szatani byli tam czynni,
O, karaj rękę, nie ślepy miecz!

Patrz, my w nieszczęściu zawsze jednacy,
Na Twoje łono do Twoich gwiazd,
Modlitwą płyniemy, jak letni ptacy,
Co lecą spocząć wśród własnych gniazd.
Osłoń, nas osłoń, Ojcowską dłonią,
Daj nam widzenie przyszłych Twych łask;
Niech kwiat męczeński uśpi nas wonią,
Niech nas męczeński otoczy blask!

I z archaniołem Twoim na czele
Pójdziemy wszyscy na krwawy bój,
I na drgającym szatana ciele
Zatkniemy sztandar zwycięski Twój!
Zbłąkanym braciom otworzymy serca
Winę ich zmyje wolności chrzest;
W ten czas usłyszy podły bluźnierca
Odpowiedź naszą: „Bóg był i jest!”



POLECANA LITERATURA:

  • Bolesław Limanowski, Historja ruchu rewolucyjnego w Polsce w 1846 r. Kraków 1913
  • Józef Wawel-Louis, Kronika rewolucyi krakowskiej w roku 1846, Kraków, 1898
  • Maria Szypowska, Edward Dembowski 1822-1846, Warszawa, 1973

ŁUKASZ WRONA

czwartek, 7 maja 2015

Komendanta 57 tarnowskiego pułku piechoty wspomnienia ze służby wojskowej




            Naszym nowym pomysłem na urozmaicenie Wiernopoddańczego Bloga Galicyjskiego jest cykl krótkich recenzji publikacji źródłowych dotyczących losów żołnierzy austro-węgierskich w Wielkiej Wojnie i dziejów Galicji w tym okresie. Źródeł memuarystycznych i literackich do dziejów Galicji i Polaków ‒ ck żołnierzy, nie ma wiele, tym cenniejsze są wszelkie wzmianki na ten temat, odnajdywane we wspomnieniach osób, często zupełnie z tym zagadnieniem nie kojarzonych. Jako pierwsze prezentujemy źródło powszechnie znanie i cenione jakim są generała Juliusz Bijaka "Wspomnienia ze służby wojskowej". 


Juliusz Bijak
  "Wspomnienia ze służby wojskowej" Juliusza Bijaka (1860-1941), wydane w Poznaniu w 1929 r., to cenna relacja wysokiego oficera armii austro-węgierskiej, który jako dowódca 57 tarnowskiego pułku piechoty, poprowadził tę jednostkę w sierpniu 1914 r. na Wielką Wojnę. Niestety, już miesiąc później został ciężko ranny i dostał się do niewoli rosyjskiej, w której przebywał aż do stycznia 1918 r. Następnie powrócił do armii c. i k., otrzymał awans na stopień generała majora i przez krótki czas dowodził 33. węgierską dywizją piechoty na froncie włoskim. W listopadzie 1918 r. rozpoczął ostatni okres swej służby wojskowej, już w armii polskiej, będąc min. dowódcą obrony Przemyśla, Okręgu Etapowego w Bielsku, zastępcą szefa Komisji Delimitacyjnej w Poznaniu, oraz pracując w Dowództwie Okręgu Generalnego "Pomorze". Swą służbę zakończył w 1920 r., jako dowódca twierdzy Chełmno. Rok później został przeniesiony w stan spoczynku, jako generał brygady. W 1923 r. prezydent zatwierdził dla niego stopień tytularnego generała dywizji. Emerytowany generał osiadł w Krakowie, a następnie w Wadowicach, gdzie spisał swoje wspomnienia. [1]

            Obejmują one 170 stron, na których autor kreśli dzieje swojej kariery wojskowej w armii austro-węgierskiej i polskiej. Stąd, publikacja dzieli się wyraźnie na dwie części. W pierwszej znajduje się ogólny opis i charakterystyka służby w armii austro-węgierskiej, dalej początkowy okres Wielkiej Wojny i szczegółowa relacja o działaniach 57 pułku piechoty na Lubelszczyźnie. Znacznie więcej miejsca poświęca autor swoim przeżyciom w niewoli rosyjskiej. Następnie, opisuje okoliczności powrotu do Austrii i krótki epizod walk na frocie włoskim. Część druga obejmuje służbę w wojsku polskim: dowództwo w Przemyślu i walki z Ukraińcami, dowództwo w Bielsku i skomplikowaną sytuacją na Śląsku Cieszyńskim, działalność w Komisji Delimitacyjnej w Poznaniu i sprawy granicy zachodniej, wreszcie służbę na Pomorzu i stosunki polsko-niemieckie na tym obszarze. Całość poprzedzona jest krótkim wstępem.



            Dla czytelnika zainteresowanego c. i k. armią, szczególnie cenne są pierwsze rozdziały "Wspomnień ze służby wojskowej". Juliusz Bijak zawiera w nich syntetyczny obraz sytuacji Polaków w strukturach armii austro-węgierskiej. Opowiada w przystępny i barwny sposób, o tym jak wyglądała droga młodego Polaka z Galicji od asenterunku i pierwszych dni w koszarach, poprzez trudy codziennej służby, aż do jej zakończenia. Swój wykład urozmaica ciekawymi spostrzeżeniami na temat różnych aspektów służby Polaków w armii austriackiej. I tak, o stosunku do służby wojskowej, stwierdza: nasza młodzież szła do wojska przeważnie niechętnie. Część emigrowała nawet przed wojskiem do Ameryki, a urzędy gminne miały wczesną wiosną dość kłopotu ze zbieraniem i dostawianiem popisowych przed komisje asenterunkowe.[Bijak, s. 4] Z drugiej strony dla ludności wiejskiej służba wojskowa była często jedyną drogą awansu społecznego, stąd: Pomimo długiego wyczekiwania, nieraz w najgorszych warunkach, stawali przed komisją rezolutnie i rzadko tylko udawali chorobę lub kalectwo, a niejeden czuł się nawet dotknięty gdy uznano go za niezdolnego [s. 5] We "Wspomnieniach" możemy również znaleźć uwagi o podejściu asenterowanych do różnych broni c. i k. armii. I tak służba w piechocie liniowej i kawalerii cieszyła się pewnym prestiżem, źle natomiast odbierano przydział do "landwery" czy "sanitetów". Cennym elementem wspomnień Bijaka jest również opis koszarowej codzienności, 8-12 tygodniowego programu szkolenia rekrutów, który według autora, w praktyce był niewykonalny. Generał zwraca także uwagę na główne niedogodności służby jakimi była obca komenda i brutalne traktowanie przez podoficerów i oficerów, pomimo oficjalnych zakazów. Istotne są również, zawarte przez Bijaka wzmianki o koszarowej obyczajowości takie jak np. umiłowanie przez żołnierzy wszelkich odznaczeń, jak czerwone sznury strzeleckie z pomponami, czy awansów na jakąkolwiek "szarżę". Podkreśla, że: często duma z awansu, gwiazdek i białych rękawiczek oraz tytuł "pana", przysługujący szarżom, zmieniał nowego dygnitarza do tego stopnia, że niedawnych kolegów traktował z góry i dawał się im dobrze we znaki, czyli jak w gwarze żołnierskiej mówiono "kopał im psa". Tylko dla t. zw. "starych kirusów", szeregowców służących trzeci rok, miał respekt, połączony czasem z obawą późniejszych porachunków [s. 7]

            Juliusz Bijak rysuje także obraz skomplikowanych stosunków językowych i narodowościowych w armii tej wielonarodowej Monarchii. Zaznacza, że ze znajomością języka służbowego, jakim był niemiecki nie było najlepiej: przeto we frontowych formacjach w piechocie i w kawalerii coraz więcej było podoficerów, którzy oprócz komendy i paru frazesów nie umieli nic po niemiecku [s. 7] Dalej opisuje, jakże charakterystyczne dla armii społeczeństwa chłopskiego, zjawisko dużego analfabetyzmu wśród żołnierzy, które zwalczano poprzez naukę czytania i pisania, prowadzoną w koszarach na specjalnych kursach. Po przeciwnej stronie sytuowali się w c. i k. strukturach militarnych ludzie wykształceni  tzw. jednoroczni ochotnicy, których status autor również dokładnie przedstawia. Ciekawe są uwagi o stosunkach panujących w korpusie oficerskim, o tym, że mało Polaków decydowało sie na wybranie zawodu oficera, że najwyższe stopnie obejmowali w praktyce członkowie rodów wojskowych ‒ na przełomie wieków, ostatni prawdziwi Austriacy, kultury niemieckiej, ale wierni tylko Habsburgom. Znamienne jest także to, że stosunki pomiędzy Polakami i Niemcami, często były napięte, a sami Niemcy wykazywali niechęć do służby w Galicji, którą prześmiewczo nazywali "Skandalicien". Tacy oficerowie byli izolowani wśród polskich elit, głównie szlacheckich.


            W dalszej części "Wspomnień", Bijak analizuje stan armii austro-węgierskiej w przededniu Wielkiej Wojny. Według niego: wojna światowa zaraz na wstępie wykazała wysoką wartość żołnierza i oficera frontowego, ale zarazem wadliwość i biurokratyzm całego systemu austriackiego, oraz brak odpowiednich ludzi na kierujących stanowiskach [s. 15] Zwraca uwagę, na pogarszanie się nastrojów w armii wraz z wojną, która w tragicznych skutkach pokazała nieprzystosowanie ck żołnierza do nowoczesnego konfliktu. Uważa, że w dużej mierze przyczynił się do tego kultywowany w armii stary model patriotyzmu cesarskiego, nie sprawdzający się w wielomilionowej armii poborowych  obywateli należących do nowoczesnych narodów. Chwali natomiast żołnierzy i nastroje ludności na początku wojny, czego wyrazem była dobrze i sprawnie przeprowadzona mobilizacja: Żołnierze byli dobrze wyćwiczeni, wyekwipowani i uzbrojeni, jednak siwa barwa mundurów okazała się od początku całkiem nieodpowiednia, była z daleka widoczna, zdradzała nasze ruchy i ułatwiała nieprzyjacielowi celny ogień [s. 17]

          

Kappenabzeichen IR 57

 
Opinie te przedstawia już w kolejnym, rozdziale: "Z pierwszego Okresu Wojny". Jest on szczególnie interesujący, ponieważ zawiera dokładny opis działań 57 pułku piechoty, który wchodził w skład 24. brygady, 12 krakowskiej dywizji piechoty, 1. Armii Dankla. Walczył w słynnej bitwie pod Kraśnikiem, sierpniowych działaniach na Lubelszczyźnie i wrześniowym odwrocie nad San (przeczytaj "Kraśnik - zapomniany bój Polaków"). Obok tarnowskiego pułku walczyły inne pułki "polskie": 20 nowosądecki ("Wspomnienia" często o nim wzmiankują), 56 wadowicki, 100 cieszyński, czy nasz 13 krakowski    o którym niestety jest znacznie mniej wzmianek (walczył na lewym skrzydle w 5. ołomunieckiej dywizji piechoty). Bijak opisuje liczne walki swojego pułku: pierwsze spotkanie z wrogiem pod Annopolem, pod Egersdorfem, w okolicy Ratoszyna-Radlina, pod Grądami, Gdowem... wreszcie walki pod Lipą i odwrót za San. W tych ostatnich walkach, 57 pułk zabezpieczał odwrót jako straż tylna: dowódca tylnej straży (płk. Puchalski) zażądał pomocy. Brygadier wyznaczył na ten cel mój pułk, dwa baony krakowskiego (13) p. p. i cztery armaty [s. 36]. W takich okolicznościach, 15 września w czasie ataku na Zaleszany Juliusz Bijak został ciężko ranny i dostał się do niewoli rosyjskiej. Tutaj niestety urywa się przekaz tego jakże cennego dla poznania operacji armii Dankla i pułków polskich źródła! W swych opisach, Bijak nie tylko przedstawia dokładny przebieg działań pułku, ale także nastroje ludności Królestwa dobrze, ale bynajmniej nie entuzjastycznie nastawionej dla armii austro-węgierskiej, zbrodnie ck żołnierzy dokonywane w atmosferze szpiegomanii, obawy przed wszędobylskimi kozakami, i narastającego chaosu: groza walki i przebyte niebezpieczeństwo tak podziałały na wielu żołnierzy, że nerwy odmówiły im posłuszeństwo [...] Utworzyły się bezładne gromady kilku tysięcy ludzi przemęczonych i spragnionych, dziwnie obojętnych na niebezpieczeństwo i nie zważających na nawoływania i rozkazy oficerów [s. 25].

            Najcenniejsze "ck galicyjskie" wątki "Wspomnień" Bijaka niestety kończą się w tym momencie. Dalej następuje obszerna relacja o pobycie w niewoli i rekonwalescencji. Tutaj z kolej zawarto świetny materiał na temat życia w niewoli, obrazu głębokiego rosyjskiego zaplecza w tym samej Moskwy, życia Polaków w Rosji, narastającego w państwie carów chaosu i grozy rewolucji. Wreszcie starania o powrót do kraju, uwieńczone sukcesem. Wątek austriacki ostatecznie kończy krótki epizod walk na froncie włoskim już jako generała majora, obserwującego rozkład Monarchii. Dalsza cześć Wspomnień to już służba w odrodzonej Polsce...

            Naszym celem nie jest tu streszczanie całości pracy Bijaka, bardziej dokładnie przedstawiliśmy zawarte w niej wątki ck, które może zainteresują Cię Drogi Czytelniku do sięgnięcia po to jakże cenne źródło.


[1] Bałda W., Generał z Biadolin, "Temi", 9 VI 2010
Kryska-Karski T., Żurakowski S., Generałowie Polski Niepodległej, Warszawa 1991
Stawecki P, Słownik biograficzny generałów Wojska Polskiego 1918-1939, Warszawa 1994
Rydel J. W służbie cesarza i króla..., Kraków 2001

Mateusz Białowiejski