Dzisiaj na naszym Wiernopoddańczym blogu galicyjskim gościmy mojego dobrego kolegę, towarzysza wielu inscenizacji i uniwersyteckiego studiowania. Wielu z Was może go znać z ciekawych i zawsze niezwykle merytorycznie poprawnych projektów rekonstrukcyjnych, jak np. GRH 9 Kompania 1863. Michał Chlipała, bo o nim mowa, zgodził się opublikować u nas swoją jakże celną i wciągającą recenzję pierwszego odcinka serialu Belle Epoque. Serial ten chyba nikogo zwiódł swoją kampanią promocyjną, więc wierze, że nie ma tutaj pośród nas nikogo, kto czułby się oszukany. Przecież nie mileiśmy prawa liczyć na nic wartościowego. Zachęcam do lektury, dzielenia się nią ze znajomymi oraz komentowaniem, które ułatwi mi zachęcanie Szanownego Autora do następnych występów na łamach Wiernopoddańczego.
----------
Akcja promocyjna była gigantyczna i już z samych reklam (w prasie, radiu, telewizji, promocji w Sukiennicach, etc.) można się było dowiedzieć, że mamy do czynienia ze skończonym arcydziełem. Kostiumy, plenery, gwiazdy – innymi słowy ostatnia kostiumowo-kryminalna produkcja TVN, czyli „Belle Epoque” jest wybitna i na światowym poziomie. Ponieważ jeszcze dzieje się w Krakowie, wszyscy P.T. Czytelnicy na pewno zrozumieją, że na pierwszy odcinek tego serialu czekałem z rosnącą niecierpliwością.
Niestety kolejne minuty akcji przynosiły rozczarowanie. Wróć…, pewien niepokój i lekki posmak rozczarowania przynosiły trailery i fotosy z planu. Otóż w dzisiejszych czasach bohater choćby niewiadomo jak mocno reklamującej się osadzeniem w realiach produkcji musi wyglądać jak bohater „Sagi o ludziach lodu” (albo innego romansidła czy co gorsza publikowanego w Internecie opka pisanego przez gimnazjalistkę wyobrażającą sobie „mrocznego mężczyznę”). Nie rozumiecie o co chodzi? Główny bohater nie może nosić tweedowego garnituru, krawata, mieć uczesanej fryzury i równo przyciętych bokobrodów a la Fraz Joseph. O nie. To by było zbyt zwyczajne. Bohater musi wyglądać mrocznie, tzn. najpierw musi mieć długie, powiewające włosy, a potem (kiedy wraca do Krakowa jako „prawdziwy wilk morski”) musi łazić bez kołnierzyka (i krawata), nie wiedzieć czemu również bez marynarki, za to w rozchełstanym płaszczu, nieepokowym kapeluszu (którego co gorsza nie zdejmuje nawet wchodząc do pomieszczeń), z jakimiś skórzanymi bransoletkami na rękach. Przypominam – mamy 1908 rok. Czy wyobrażacie sobie, że takiego ubranego cudacznie, niewychowanego dziwaka (co gorsza z wyraźnym tatuażem na ręce) – wpuszcza się gdziekolwiek? Ew., że natychmiast po wyjściu z dworca nie zostanie on dyskretnie zaproszony „Pod Telegraf” (areszt śledczy w Krakowie, ul. Kanonicza 24). Aha – miał wyglądać jak „wilk morski”. Cholera – Joseph Conrad był prawdziwym wilkiem morskim i na zdjęciach wygląda całkiem normalnie, co więcej nosi się ze standardową dla swojej klasy społecznej elegancją. Może ktoś pamięta Corto Maltese autorstwa Hugo Pratta? Też wilk morski, poszukiwacz przygód, luzak jakich mało, ale … właśnie – kołnierzyk, krawat, kamizelka i surdut. Czasem bosmanka. Jakoś tam się dało.
Kadr z serialu Belle Epoque |
Nic to – serial ma pokazywać gwałtowny rozwój kryminalistyki na początku XX wieku. Cudnie. W formie prologu mamy pokazaną scenę, w której nasz Hero zabija w pojedynku swego niedoszłego szwagra. To znaczy nie zabija, bo choć się strzelają, ktoś strzela z boku (nb. z kawaleryjskiego Sharpsa z lunetą) i trafia w brata ukochanej bohatera. Oczywiście tajemniczy snajper pozostaje niezauważony (strzela zza stawu, zza drzewa i choć wokół żadnych krzaków, nikt go nie widzi), zaś o zabójstwo w pojedynku obwiniony zostaje nasz bohater.
Pojedynek odbywa się w roku 1898. O balistyce wiedziano wtedy już całkiem sporo. Od 1895 r. w nowym gmachu na ul. Grzegórzeckiej 16 działa w Krakowie jeden z najlepszych w Europie Zakładów Medycyny Sądowej. Czy nikogo zatem nie zdziwiło nienaturalne położenie kanału wlotowego pocisku (zabójca strzelał pod innym kątem niż pojedynkowicze)? O takich detalach jak różnica w obrażeniach pomiędzy pociskami kal. 52 lub 50 (karabin Sharpsa, strzelający pociskiem Minie), a kulą z pistoletu pojedynkowego (kaliber często duży, ale lufa najczęściej gładka i co ważniejsze okrągła kula) nie wspomnę.
Nic to, jedziemy dalej. Nasz bohater ciupasem odnajduje swojego przyjaciela (granego przez Eryka Lubosa), który w gmachu Dyrekcji Policji (historycznie znajdującym się nie na ul. Poselskiej, jak w filmie, ale do 1913 r. na ul. Mikołajskiej) ma niewielkie „laboratorium kryminalistyczne”. Onże naukowiec nazwiskiem Skarżyński wraz ze swoją feministyczną siostrą mają wnosić naukowe metody w prace krakowskiej policji.
Eryk Lubos i Anna Próchniak w rolach rodzeństwa Skarżyńskich |
Drodzy Rodacy, Bracia i Siostry. Powiem to z krakowska – no żeż kurwa jego mać. Krakowska policja, jakkolwiek nie była najbardziej lotna (o tym czy w ogóle można mówić o czymś takim jak krakowska policja – za chwilę), ale w dziedzinie sięgania po zdobycze nauki bynajmniej nie była do tyłu. Przypominam, że w Krakowie działały aż dwie katedry medycy sądowej – jedna na Wydziale Prawa UJ, druga na Wydziale Lekarskim. Obiema (pierwszą od 1871 r., drugą od 1881 r.) kierował jeden z najwybitniejszych polskich medyków sądowych – Leon Blumenstok-Halban. Blumenstok był stale wzywany do udziału w czynnościach policyjnych w Krakowie (i nie tylko), zaś jego zakład przeprowadził ponad 900 sekcji. W 1895 r. schorowanego Blumenstoka zastąpił koryfeusz medycy sądowej w Polsce, prof. Leon Wachholz. Co więcej również w 1895 r. medycy sądowi wprowadzili się do nowoczesnego i świetnie zorganizowanego gmachu, przy ul. Grzegórzeckiej 16, gdzie zresztą siedzą do dzisiaj (a gdzie Wasz Uniżony Sługa chodził na sekcje sądowo-lekarskie). Powiem krótko – całość scenariuszowego założenia w kontekście historii krakowskiej „sądówki” brzmi idiotycznie.
Ale nic to, idźmy dalej. Nasz bohater dowiedział się o straszliwej zbrodni, której ofiarą padła jego matka. Co robi? Prosi komisarza policji o udostępnienie mu akt śledztwa. To z kolei nasuwa mu skojarzenia ze sprawą, którą zobaczył w czasie pobytu u kolegi Skarżyńskiego. Co zatem robi? Prosi o akta wszystkich morderstw o podobnym charakterze. I co? Ogląda drzwi, celę „Pod Telegrafem”, zostaje ciupasem wysłany do Kulparkowa (dla niekumanych – najbliższy duży szpital dla wariatów w tym samym Kraju Koronnym)? Nie, nasz bohater dostaje te akta od wyglądającego świetnie (aczkolwiek mającego wyjątkowo papierową rolę) komisarza Jellinka (Olaf Lubaszenko).
Olaf Lubaszenko w roli komisarza Jellinka i wyrób policyjno-podobny |
Jak łatwo się domyślić grasujący po mieście seryjny morderca, przejawiający obsesję na punkcie świętych-męczennic morduje kobiety w sposób przypisany dla męczennicy-patronki danego dnia. Rozwiązanie zagadki jest trywialne, nie zajmuje bohaterom więcej czasu niż picie wódki w szynku czy granie w karty z domniemanym mordercą (którego podejrzewają, bo jak morderca ma łuszczycę – wnosić z tego należy, że w C.i K. Krakowie była to niezwykle rzadka i elitarna choroba). O tym, by zobaczyć dochodzenie, kojarzenie faktów itd. zapomnijcie. O tym, by dostać choć minimalnie pogłębiony portret psychologiczny mordercy, jego lęki, rozterki, etc. również. Za to usłyszycie (z ust mordercy, proszę się nabijać ze mnie, ja tylko cytuję), że mordując matkę bohatera „uczcił świętą Balbinę”. No dobrze, k… wa mać, że nie gąskę Balbinkę. Proszę mi wybaczyć, ale ja wysiadam przy takiej narracji.
Samo dochodzenie jest płytsze niż woda w stawie na Plantach. Ot, bohaterowi skojarzą się liście palmy, które morderca podrzuca przy zwłokach, z obrazkami świętych – więc bohater idzie od razu do znajomego księdza i pyta co oznacza palma przy wizerunku świętego (SIC – nasz bohater żyje na przełomie XIX i XX wieku w Austro-Węgrzech, katolickiej monarchii, nie wygląda na Żyda, nie deklaruje się jako protestant czy karaim – cholera na religię musiał chodzić, a takich detali wtedy uczono). Ksiądz oczywiście od razu odpowiada i daje książkę, gdzie są żywoty właściwych świętych. Żadnej analizy, dochodzenia do faktów, kojarzenia wątków nie zobaczymy. Raz, dwa, trzy i gotowe. Jak w „Komisji Morderstw”. Albo jak w starych grach komputerowych Sierry, gdzie wystarczyło pójść z lokacji A do lokacji B, zapytać właściwej postaci o odpowiednia rzecz, a potem do lokacji C, itd., itd.
Co dalej? Oczywiście po udanym śledztwie, przybyszowi znikąd, z podejrzaną przeszłością proponują karierę w „krakowskiej policji”. Scenarzystom, reżyserom, itd. podpowiadam. Nie było krakowskiej policji. Była Cesarsko-Królewska Dyrekcja Policji w Krakowie. Organ cywilny, na poziomie starostwa. Zajmowała się mnóstwem czynności, nie tylko dochodzeniami, co wynikało z pojęcia tzw. „policji administracyjnej” (vervaltungspolizei) popularnej w niemieckiej nauce prawa. Pomagała także magistratowi np. w kwestii meldunków, kontroli targowisk, itd. Oprócz tzw. „urzędników konceptowych” miała w swoim składzie „strażników cywilno-policyjnych” (później zwanych ajentami policyjnymi – odpowiednik dzielnicowych) oraz na potrzeby asystencyjne oddział wojska, to jest Straży Policyjno-Wojskowej (Militar-Polizei Wachkorps), rezydujący w Pałacu Pugetów. Ci ostatni pojawiają się zresztą w filmie, albo coś co ich ma przypominać. Widać bowiem podobne mundury, zaś na głowach wspomniani panowie noszą 1) kapelusz z charakterystycznym kogucim pióropuszem (typowy dla Żandarmerii Królestwa Węgier), niemiecką (sic) pikielhaubę (podobne nakrycia głowy nosili żandarmi w Przedlitawii) oraz coś na kształt kommode-tschako (teoretycznie właściwe nakrycie głowy). Hurra – coś się udało. Tylko dla czego ci mili panowie mają na plecach (sic) założone niemieckie, drugowojenne ładownice do Mausera (SIC!)?
Takie wpadki można by mnożyć. Można by dywagować o papierowych postaciach, sztywnych dialogach i ogólnym braku suspensu, który usiłuje się markować muzyką i pracą kamery, osiągając efekt godny tureckich seriali. Tylko po co to wałkować? Żal niewykorzystanych prawdziwych krakowskich lokacji (Więzienia Św. Michała i dawnego Gmachu Sądów – obecnie Muzeum Archeologiczne, Zakładu Medycyny Sądowej czy podobnych). Żal płytkiego historycznego sztafażu, za którym kryje się opowiastka rodem z serialu „Kryminalni”, opowiedziana, co gorsza, podobnym językiem. Żal wreszcie, że pomimo kolejnej szansy nie udało się stworzyć dobrego polskiego procedurala. Potęgowany tym bardziej, że przełączając kanały natrafiłem na powtarzany ostatni odcinek „Gliny”, który w dziedzinie polskich seriali kryminalnych dzierży dla mnie absolutny prymat. Wygląda na to, że ten stan utrzyma się jeszcze przez lata.
MICHAŁ CHLIPAŁA